Ilość słów Akhifer: 151
Ilość słów Feliksa: 347
Feliks nerwowo plątał się przy brzegu Wielobarwnej Polany, co chwilę przeczesując czoło płetwą, choć nie było na nim ani jednej łuski do poprawienia. Tysiąc razy sprawdził, czy wszystko ma na miejscu: ogon czysty, płetwy równo rozpostarte, łuski natarte korzeniem mięty wodnej, jak radziła mu stara strzebla, którą spotkał podczas podróży wzdłuż wartkich strumieni i wskroś zarośniętych jezior, długo przed tym, jak dotarł do starego, dobrego Zbiornika poczciwej społeczności koi. Mimo to wciąż czuł się nieprzyzwoicie czerwony, jakoby już nie wolny karp w jeziorze, a ugotowany, zanurzony w sosie z buraków.
„A co jeśli jej się nie spodobam?”, zadał sobie proste pytanie. „Nie trzeba było zlewać się tą cholerną pastą do łusek. Pachnę jak zielsko na skarpie,” mamrotał sam do siebie, dryfując w tę i z powrotem, nieco nazbyt sztywny, by sprawić sobie oskarżycielski monolog o własnej nieroztropności.
Gdy tylko dostrzegł błysk żółtych łusek wyłaniających się z oddali, serce zabiło mu jak ogon potwornego rekina koiojada, o których słyszał w klechdach starych sumów.
A potem pojawiła się ona. Piękna, świetlista, i... uśmiechająca się do niego tak, jakby naprawdę się cieszyła.
– Feliks! – jej głos rozbrzmiał niczym najcieplejszy prąd. Feliks zamarł. A potem, jakby coś w nim pękło, wyrwał z siebie chrypliwy szept.
– Witajże, och, Akhifer... jesteś... och.
I było to szczere jak sen niemowlęcia; i było to proste jak budowa cepa. Jednak Feliks nie myślał o tym w tamtej chwili. Myślał właściwie tylko o jednym.
Spojrzał na Akhifer kątem oka: to nie sen; wciąż była jasna, błyszcząca, pachnąca ziołami i czymś jeszcze, czego nie potrafił nazwać, ale co od razu uderzyło mu do głowy.
– Wiesz... – zaczął, drapiąc się nerwowo pod skrzelami. – Może to trochę głupie, ale... znam takie jedno miejsce. Nielegalne trochę. Znaczy, zupełnie nielegalne, ale... tak tylko odrobinkę.