Była już ciemna noc, gdy Feliks wyruszył na swoją zwyczajną, nocną wędrówkę.
Chłodne prądy muskały wierzch jego łusek, wygładzając je jeszcze bardziej, od czystego błysku do diamentowego lśnienia. Rybek był niezwykle dumny ze swoich zgrabnych, czerwonych pokrywek, choć wiele o tym nie mówił. Jak łatwo się domyślić każdemu, kto chociaż trochę zna wielkiego Feliksa, działo się tak nie dlatego, że mówić nie potrafił, bowiem gdy tylko chciał, nawijał jak najęty, choć - fakt! - głównie w myślach, za sprawą jego bogatych pokładów ogromnej, wewnętrznej skromności. Słysząc więc liczne komplementy od widm świetlistych i wodorostów, tylko rumienił się w duchu i speszony odwracał swoją nieruchomą głowę, razem z całą resztą śliskiego ciała. A potem zmieniał kierunek, w którym płynął, aby nie dać po swoim zachowaniu poznać, że, co następuje: wcale nie zakłopotał się właśnie, a ma po prostu jakiś kolejny, ważny cel, od którego osiągnięcia zależy przyszłość zbiornika. W rzeczywistości często po prostu włóczył się podwodnymi wąwozami, rozmyślając o rzeczach istotnych i, sporadycznie, nieistotnych.
Pewnego dnia, gdy znów usłyszał gdzieś z boku niewybredne „Feliks, co ty robisz z płetwami, że wyglądają jak przejechane kosiarką?”, po prostu uśmiechnął się grzecznie i zamanewrował ogonem, by zakręcić się wokół własnej osi niczym wesoły bączek i dostrzec w oddali tawernę, zanurzoną w mroku ścian Kanionu Zapomnianych Dusz. Bez namysłu skierował się ku niej. Zachęcające błyski i bulgoty krzyczały do niego o okazji, której absolutnie nie można przegapić.
- Ranyjulek, Feliks, stary druhu! - Zaśmiał się ktoś gromko, uderzając płetwą w grzbiet rybiego wojownika. Ten naburmuszył się, ale gdy tylko rozpoznał w tajemniczym napastniku miejscowego księdza, w wirze beztroski rozłożył własne płetwy na pełną szerokość, by móc czym prędzej go uściskać.
- Brae, ty stary grzybie! Co cię sprowadza w progi tego zapomnianego przez alfę i ryby miejsca?
- Pewnie zauważyłeś, że całkiem tu dziś tłoczno. - Tenebrae podrapał się po głowie. - Ale, ale. Mnie sprowadza misja.
- Przyszedłeś nawracać grzeszne ryby? Nie zrobisz smoków z gekonów, przyjacielu.
- Nie w tym rzecz! - zaprzeczył niecierpliwie Jitong. - Chodzą słuchy, że zbuntowane bractwo szykuje zamach na alfę.
- Nie może być! - wykrzyknął Feliks, lecz gdy tylko kilka ryb spośród tłumu obrzuciło ich wścibskimi spojrzeniami, zniżył głosik aż do szeptu. - Kogo trzeba wymazać?
- Wchodzisz w to?
- Chyba nie myślisz, że zawaham się choć przez chwilę, gdy idzie o życie naszej drogiej Akhifer!
- Z nieba mi spadłeś, brachu! - Jitong wzniósł swe drżące płetwy rzeczywiście ku niebu, ale jego westchnienia z pewnością nie przebiły się przez skalne ściany. - Niechże ci postawię łyczek nalewki z koralowca!
- Ale, ale: tylko, jeśli napijesz się ze mną.
Więc napili się obaj, tak jak to starzy przyjaciele. Śmiali się i tańczyli z weloniastymi dziewczętami. Gwizdali, klęli, pohukiwali, brali dolewki i nawet nie zauważyli, że, zgodnie z naturalnym prawem dyfuzji, nalewka pływała już wszędzie obok nich. Niebawem tańczyć zaczęli nie tylko wszyscy inni goście tawerny, ale i sama oberżystka oraz jej pomocnicy. Tylko senny małż, który siedział przy barze, zamknął się w swojej muszli na cztery spusty.
- Ej, wy! - Zza ich grzbietów huknął nagle tubalny głos. - To ty jesteś Ranyjulek? - Ciężka płetwa spadła na kark Tenebrae'go.
- Czego chcesz od mojego kumpla?! - lekko już podkoralony Feliks wzbił ogonem groźne fale.
- Zaraz zobaczycie, jak kończą obrońcy alfy - burknął szpetnie jegomość, wyciągając zza grzbietu ogromny miecz świetlny. Dopiero teraz nasi bohaterowie spostrzegli cały oddział karpi zaopatrzonych w takowe, prężących piersi tuż za swoim przywódcą.
- Chwila. - Jitong z majestatem duchownego uniósł płetwę, a następnie wskazał nią na swojego towarzysza. - Przecież to on jest Ranyjulek... A nie... czekaj...
- Ach tak! - Zawył napastnik, lecz zanim lego ostrze dosięgło celu, obaj dzielni rybkowie zerwali się ze swych miejsc, formując prowizoryczny szyk obronny.
- Pssst, Brae, co robimy? - wymamrotał czerwonołuski.
- Mam pewien plan. Musimy tylko przedostać się najpierw w pobliże oberżystki.
- Wiem co zrobimy. Wykonajmy Karpny Wiatrak Śmierci. - Feliks nie znał się może na... Żartuję, ktoś o jego wybitnej inteligencji i zapełnionym po brzegi mózgu zapasie czystego geniuszu znał się na wszystkim; również na taktyce wojennej. Niepewny, czy duchowny zna tę metodę walki, wojskowy postanowił poprowadzić go jak w tańcu. Chwycili się więc za swoje chwytne płetwy piersiowe, a ogonami zaczęli wymachiwać w synchronicznym pędzie. Woda wokół nich zadrżała, zafalowała, aż wreszcie potężny wir odepchnął na bok bandę złoczyńców, razem z dowodzącą nimi grubą rybą, uzbrojoną w swój lśniący miecz. Karpny Wiatrak Śmierci konsekwentnie poruszał się naprzód, zmiatając z drogi wszystkich gości tawerny. Zwarci w pozycji bojowej Brae i Feliks toczyli się zygzakami najpierw od swojego kącika do pobliskiego rynsztoka, potem od rynsztoka do ściany, aż wreszcie zawiśli w wodzie, oko w oko z oberżystką.
Atmosfera zgęstniała w mgnieniu oka (zwinne ogony dwójki przyjaciół przestały przecież mącić wodę), a gdzieś w tle zaczęła rozbrzmiewać pełna napięcia muzyka.
- Oberżystko. - Tenebrae oparł się o blat obiema płetwami. Jego postawa nie znosiła sprzeciwu. - Po dziesięć kieliszków nalewki koralowej dla każdego gościa. Na nasz rachunek.
Feliksowi zakręciło się w głowie, natomiast oczy karczmarki rozbłysły chytrym blaskiem. Karpica uśmiechnęła się diabelnie.
- Płatne z góry.
Już po chwili wyciągnęła ze swych skrytek cały zapas kieliszków, a jej pomocnicy wytoczyli z podziemnej jamki dwie beczki pełne nalewki. Wtedy dopiero rozległ się harmider. Goście, porozrzucani po całej tawernie ciosami Karpnego Wiatraka Śmierci, odklejali się od ścian lub wykopywali spod piasku, aby płynąć na spotkanie swojego napitku. Karpie śmiały się i klaskały. Zbiegowisko stłoczyło się pod barem, a w jego mrowiu zniknęły główne postacie naszego opowiadania. Teraz z kolei to przebiegły Tenebrae chwycił Feliksa i pociągnął w rozszalały ze szczęścia tłum rybek.
Wmieszawszy się w gromadę, przedzierali się w kierunku wyjścia.
- Nie oddychaj! - zawołał Jitong, wolną płetwą zaciskając sobie skrzela. - Za chwilę stężenie alkoholu w wodzie osiągnie 2,5 promila! Feliks wstrzymał oddech, robiąc się przez to jeszcze bardziej czerwony. Dopiero gdy wreszcie osiągnęli wyjście, odważyli się obejrzeć za siebie. Dziki tłum, rzucając kieliszkami wypełnionymi zdyfundowaną do wody nalewką, rzucił się na parkiet, by uczcić niespodziewaną hojność dwóch dostojnych przybyszów.
Wśród pozostałych tłoczył się również oddział zamachowców. Wymachiwali swoimi mieczami jak letnie fale bojami, ale kompletnie pijani, tylko straszyli nimi mijane w tańcu rozwielitki oraz inne składniki planktonu.
Tenebrae roześmiał się donośnie.
- Zanim przybędą strażnicy i wyłapią tych imbecyli, możemy jeszcze skorzystać z okoliczności i napić się trochę naleweczki. Zmieszana z wodą ze Zbiornika i mułem smakuje o wiele lepiej. Nie uważasz?
Feliks zachichotał niefrasobliwie, w nadziei, że to nie było pytanie. Nie uważał, gdy jego przyjaciel rozprawiał coś o strażnikach. A może po prostu, gdy się wycofywali, pozwolił sobie na kilka zbyt dużych wdechów rozwodnionej nalewki.
- Masz rację, masz rację - odrzekł sprytnie, uchylając się przed lecącym kieliszkiem.
- Ale lepiej skorzystajmy z ogródka. - Uzupełnił Brae, przeciągając się rozkosznie w przebijających wodną toń promieniach letniego poranka. - Patrz, słońce połknęło już wszystkie gwiazdy. Jak dobrze, że dziś święto i nie trzeba płynąć do roboty.
Feliks chciał przytaknąć gorąco. Ale wtedy stało się coś strasznego.
Oto ślimak muszek-budzik pokazał rogi i zastukał kamykiem w swoją skorupę. Feliks ziewnął pełnymi skrzelami i przetarł zmęczone oczy. Tawerna zniknęła, zniknął i Tenebrae, nie latały już kieliszki, a wokół panowała cisza. W wodzie nie unosiła się już słodka nalewka.
Był poniedziałek.
Koniec (opowiadanie na podstawie wiersza Ranyjulek — Julian Tuwim
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz