Godziny mijały, a Feliks płynął. Dni mijały, a Feliks płynął. Powiadają, że sen był jego nie najlepszym sprzymierzeńcem, a zakwasy każdego słonecznego poranka robiły mu niedźwiedzią przysługę. A jednak nasz mały wojownik nie był jedną z rybek, które można zbyć półsłówkiem i lekkim machnięciem płetwy przegonić z pola widzenia. O nie, karpik ów walczył do skutku, pił do dna i płynął do ściany, aż nie puknął w nią czołem. A że puknął już wiele razy, to na etapie swojego życia, na którym właśnie się znajdował, zdawał się być już zupełnie znieczulony na takie incydenty.
Tak samo, jak każdego innego, nowego dnia, słońce gdzieś ponad srebrzystymi falami wschodziło powoli, swoim purpurowym obliczem wnikając pomiędzy bezlistne gałęzie, poczerniałe od rozdzierającego się na pasma pojedynczego cienia mroku nocy. Gęstwinę ich czarnych, chropowatych ramion przekłuł przeciągły świst wiatru. Silniejsze fale przez chwilę sunęły po powierzchni jeziora.
Następnie wszystko ucichło.
Koi już od dłuższego czasu pogrążony był doszczętnie w dwóch miarowych ruchach: W prawo, w lewo. Westchnął głęboko, a w praktyce po prostu rozdziawił swój mały pyszczek na pełną szerokość, mimowolnie próbując zachować w pamięci echo jakiegokolwiek dźwięku. Wokół było do tego stopnia cicho i tak sennie, że już od dawna zamiast wyciszać zmysły, zupełnie nieruchoma woda powodowała tylko frustrujące uczucie przytłoczenia i stagnacji.
I tak jak niegdyś (wczoraj), małą rybkę zatrzymał donośny głos, roznoszący się po granatowej przestrzeni głośniej, niż najgłośniejsze echo. Tym razem brzmiał zgoła inaczej, tak, że już na pierwszy rzut ucha Feliks mógł zorientować się, że postój w tym miejscu jest więcej, niż wskazany. To była dziewczyna.
Odwrócił się w mgnieniu oka, wzmagając wokół siebie lekkie wirki.
- Hej hej! - zawołała tymczasem. Była nieco mniejsza od niego, stanowczo drobniejsza i machała swoją okrąglutką, fioletową płetwą jakby chciała go do siebie przywołać. Chyba w istocie jej zaklęcie było wyjątkowo silne, bo szarpnęło go niczym lasso dzikiego ogiera na prerii.
- Czy jesteś rybią syrenką? - zapytał, nie tracąc czasu. Jak powszechnie wiadomo, syrenki nie są zjawiskiem wybitnie pozytywnym na szerokich wodach, a co tu w ogóle mówić o syrenkach w jeziorku pełnym małych, bezbronnych rybek? Takie syrenki bez sumienia przedstawiają się jako wyjątkowo niebezpieczne i podłe bestie.
- Nie. - Zaśmiała się jak srebrzysty dzwonek. - Ty też nie wyglądasz na marynarza.
- Jestem żołnierzem. - Feliks zmarszczył brwi do tego stopnia, że jego oczka zrobiły się... jakby ciut mniej okrągłe. - Tylko nie marynarzem, a tą, no. Piechotą.
- Och, to wspaniale. Być może będziesz mógł mi pomóc!
Chwileczkę. Kiedy go zawołała, nie było mowy o żadnej pomocy. A przynajmniej nie krzyczała o niej z daleka, tak, by każde aspołeczne prosiątko mogło wziąć płetwy za linię boczną i spłynąć. Karp zaśmiał się głupawo, licząc na dodatkową chwilę, którą mógłby przeznaczyć na chociażby pobieżne namyślenie się nad wykrętną odpowiedzią.
- A w czym mógłbym ci pomóc, nadobna niewiasto?
- Muszę przesunąć kamyczek z wejścia do chałupy na skalniaczek. Moja krewetka najadła się piasku i odmówiła współpracy.
- Całkiem logiczne - odrzekł minorowo Feliks. - Prowadź zatem do swojej chatki, o piękna nieznajoma.
- Chałupy - poprawiła go delikatnie dama.
- Chałupy - powtórzył uprzejmie.
Kamyczek nie okazał się ciężki. Tak naprawdę nie był to nawet kamyczek, a kawał zwiniętej w kłębek folii aluminiowej. Okazało się, że jego oponentka wcale nie była zbyt słaba, by go unieść, a po prostu strachliwa i zwyczajnie przestraszyła się jego chłodnych połysków.
- A może... wpłyniesz na liść herbaty? - zapytała cicho, niewinnie falując z boku na bok. Koi zawahał się. Czyżby nadarzyła się szansa, na którą czekał przez całe życie? Oto ta, której wyglądał jednym lub drugim szklanym okiem?
W jego duszy zatlił się jakiś wyjątkowy, niespotykany płomień. Płomień, który rozgrzewał go od wewnątrz i przytulał jak własna matka. Karpik wyprężył pierś, natchnięty jakby nowym tchnieniem i popatrzył na swoją rozmówczynię, z poruszeniem oczekującą odpowiedzi.
- Ja... - zająknął się. Gdyby i tak nie był ubarwiony całkowicie na bursztynowo, z pewnością spłonąłby rumieńcem. - Z wielką przyjemnością. Ale... po wojnie, fasolko.
Jego pyszczek znów przybrał ów chmurny wyraz, a oczy zaszły mgłą gniewnego, stepowego sokoła.
Po wojnie. Melancholijne echo słów rozniosło się wokół. I popłynął dalej, przed siebie, nasz mały rycerz, popłynął przez góry i doliny, rzeki, doły i rowy. Popłynął, a w duszy grała mu już tylko rzewna dumka. Dumka na jedno, samotne serduszko.
<C. D. N.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz