Podobno istniał ogień — był czerwoną masą, kotłującą się i miotającą we wszystkie strony, pragnącą pożreć wszystko na swojej drodze. Płomienie, zwały się jego macki, które siały zniszczenie i pozostawiały po sobie czarny pył, „przypominający plankton” — jak to powiedziała mu kiedyś Vi — „tylko że nie przynoszący nikomu pożytku a jedynie stanowiący trupy niegdyś przydatnych przedmiotów”. Podobno istniał ogień — który oprócz zniszczenia siał także ciepło i spokój, który przytulał stworzenia i zapewniał o ich bezpieczeństwu, kiedy te były gotowe mu się oddać. A trawił on nie tylko to, co było dobre, a także niszczył zło. Podobno był zmienny, ale był w jakimś stopniu obiektywny. Podobno też przypominał Feliksa, ale to było jedynie luźną, spontaniczną myślą Brae’go. Myśl ta była fałszywa, albowiem Feliks nie był obiektywny, a prawdę wyznaczała jego przywódczyni.
Myśl ta przez jedną chwilę sprawiła, że poczuł jakiś „płomień”. Nienawiści, rzecz jasna. Nienawiści do ludzi, którzy nie używają własnych rozumów i ślepo podążają za rozkazami innych.
Z jakiegoś powodu nie potrafił rozmawiać z nikim. Był Jitongiem, a zdawało mu się, że najwyższe siły już prędzej zrezygnowałyby ze swoich boskich stanowisk, niżby zgodziły się na faktyczną rozmowę. Informacje przecież Tenebrae potrafił przyjmować, gorzej szło mu ich udzielanie. Gdyby tylko zdołał z nim [Feliksem] porozmawiać, po rybiemu, kulturalnie, może powiedziałby mu coś interesującego. Coś o sobie. Swoim życiu, swojej okropnie żałosnej historii, o jego własnej głupocie i ślepemu zaufaniu wobec innych. Podobnie jak Akhifer dla niego, dla niego Vi była drogowskazem. A potem okazało się, że ona też popełniała błędy i też pozostawiła mu parę nieprzyjemnych niespodzianek. Jitong począł rozważać, czy jego rywal też dostanie coś niechcianego w spadku. Jakiś żal, jakieś poczucie niespełnionej obietnicy, opuszczenia i braku czegoś więcej niż przyjaźni. Braku przewodnictwa — szybko dopowiedział sobie — braku dobrego przykładu.
Może gdyby nareszcie się odezwał, dałby mu powody do odczuwania sympatii w jego kierunku. Usprawiedliwiał tę chęć jedynie zmęczeniem ciągłym konfliktem. Brae po prostu sam chciał zaznać spokoju płomieni w swoim sercu, gdyby mógłby pozostawić niezgodność za sobą. Oczywiście! O co innego mogłoby chodzić? Nic nie przychodziło mu do głowy! To musi być jedyny rozsądny powód. Tfu, jedyny prawdziwy powód. Ale z jakiegoś (nie mniej mądrego) powodu jego ograniczony umysł szukał innych usprawiedliwień, innych możliwości, innych dróg.
— A nie moglibyśmy raz w życiu zająć się sobą? Ciągle ganiamy za Akhifer. Przecież nie jest aż tak interesującą osobą — mruknął w ostatnim przypływie odwagi, a może wręcz strachu na myśl konfrontacji z koi. Wolał spędzić tysiąc samotnych dni na wodorostowej kawie z Feliksem niż na jednej godzinie z Akhifer w czyimś towarzystwie. Jego płetwy zafalowały w przypływie irytacji.
Czy posiada w sobie tylko negatywne emocje?
Nie, chyba po prostu Feliks budzi w nim takie uczucia.
Wywołana w myślach ryba zaczęła obwoływać go nicponiem, twierdzić, że Alfa jest najbardziej interesującą rybą w całym zbiorniku i poza nim, a jeżeli on tego nie widzi to coś tam… Coś tam, coś tam… Bla, bla, bla…
Jego logiczne myślenie (wróć: jego nielogiczne też) wyłączało się, jak tylko usłyszał słowo „Akhifer”. A jak usłyszał je w kombinacji ze słowem „pani”, padały wszystkie pozostałe trybiki w jego mózgu.
<Akhifer, Feliks?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz