26 grudnia 2021

Od Feliksa - "Wojownik Ziemi Utraconej", cz. 4

Feliks podniósł główkę, w ślad za którą rzecz jasna popłynęła cała reszta śliskiego ciałka, tak nie za bardzo oddzielona od niego jakąkolwiek szyją, i popatrzył w bezchmurne niebo, udając, że grzeje się w promieniach letniego słońca. Tak naprawdę nie lubił ani silnego ciepła, ani ćwierkania ptaków nad powierzchnią wody. Na szczęście był środek zimy.

Cyrk. Świat był jednym wielkim cyrkiem. Do takiego wniosku dopłynął właśnie Feliks.

Jeszcze przed miesiącem... czy może przed dwoma, miał wielkie marzenia. Chciał dotrzeć aż do końca świata, przemierzyć (podwodne) pola i łąki, zmierzyć się z giętkimi jak niecne, smocze paszcze włóknami morskiej trawy. Zwalczyć zło, pokonać ciemność i dopłynąć aż do światła. Jednym słowem, którego, czy to przez nieśmiałość, czy przez zesztywnienie ze wszechobecnego chłodu, nie potrafiły wypowiedzieć karpie usteczka: znaleźć własny, prawdziwy dom. A dziś? Dziś czuł się mniejszy niż zawsze, jeszcze bardziej nagi; koń, którego zły los pozbawił kopyt, bezwartościowy żołnierz bez karabinu.

Miał silnie uzasadnione poczucie, że do tej pory nie osiągnął żadnego celu. Nie tylko nie odnalazł tej jedynej, wyjątkowej przystani, ale nawet, jak nędznie by to nie zabrzmiało, szczególnie się za nią nie rozglądał. Przez cały ten czas po prostu płynął przed siebie, nie dostrzegając niczego oprócz rozciągającego się przed oczyma jego duszy widma prostej, pustej drogi. Jedynie kolejnych, bezbarwnych metrów do pokonania w podróży donikąd. Wyrzekł się tego, co tu i teraz, w bezsensownej nadziei na to, to tam i potem. Nie zauważył, że bez teraźniejszości żadna przyszłość nie istniała.

Od rana czuł się jakoś denerwująco bezsilny. Był pewien, że ma dziś pecha i to odpowiedni dzień, aby przytrafiło mu się coś, czego nie spodziewałaby się w swoim życiu żadna szanująca się rybka. Choćby miało być to spłonięcie żywcem we własnej, podwodnej norce. Być może Feliks właśnie dziś się nie szanował?

Ot, ciekawa historia. Proszę, nawet teraz bezmyślnie poruszał wyćwiczonymi do poruszania się naprzód jak radziecki czołg płetwami. Nieustannie płynął, chociaż od dawna ani nie wiedział już gdzie jest, ani  nie pamiętał, gdzie był przede dniem czy przed godziną.

Właśnie w tamtej chwili zauważył, że przed jego okrągłymi ślepkami rozciągały się połacie piaszczystego dna. Dziki step, dokładnie taki, jaki wymarzył sobie będąc jeszcze tylko młodą i głupią ikrą. Lecz nagle... Feliks przypomniał sobie, że nadal jest wszak niezbyt mądrą, a przy tym, wyjątkowo przesądną rybką.

Jak to możliwe, że wcześniej nie zwrócił na nie uwagi? Czy to miraż? Taki, jak oaza na środku płonącej żywym ogniem pustyni? Czy los w istocie postanowił aż tak potężnie go doświadczyć? Czy sprawdzał się jego najczarniejszy scenariusz? Czy skazany jest teraz na zapadnięcie się w pułapce własnych przekonań? Być może to tylko chwilowy dysonans..., lecz nie! Nic na to nie wskazywało. Jeśli to iluzja, trwa w nieskończoność. Czy ta stopniowa deprawacja zmysłów pochłonie go całkowicie, czy zostawi jeszcze choć jeden, nieruchomy obraz, który nieszczęśnik będzie mógł oglądać po kraniec swojego krótkiego życia? Lecz co najważniejsze: gdzie jego droga?! Jego szara, pusta droga?!

Mały Koi poczuł, że jest w niebezpieczeństwie.

Jego iluzja rozszerzała się, malując na sobie już nie tylko pustą przestrzeń, lecz i nowe struktury, których małe, rybie oczy nigdy wcześniej nie widziały. Niewzruszone głazy o niezwykłych kształtach, okalające niebieskawą przestrzeń i mniejsze, ziejące od dołu, skalne grudy i jamki, porośnięte mchem.

- Ach! - wykrzyknął Feliks. - Jakie piękne pustkowie!

<C.D.N.>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz