– A co ja jestem, hotelarz, żeby pokoje rozdawać? – Irek z poirytowaniem machnął płetwą. Nie lubił, kiedy ktoś nachodził go w jego przytulnej norce, budził w środku nocy i domagał się jakichś pokoi dla swojego braciszka, któremu zawaliło dom. Może i w normalnych warunkach przyjąłby biednego osobnika z otwartymi płetwami, ale na siedemnaście karpi dużych i małych, nie jeśli przychodzą po ciemku i wybudzają go z zasłużonego snu! Zresztą bądźmy szczerzy, komu by się podobało takie nocne nachodzenie? No chyba nikomu.
– Irek, proszę! – Koralowo różowa samica mówiła już załamanym głosem. Pewnie gdyby nie było tu wszędzie wody, po jej policzkach spływałyby smutne łzy. – Mordick nie ma gdzie się podziać, mój mąż go nie wpuści, a nikogo poza tobą tak blisko nie znam. Musisz mi pomóc!
Pasiasty koi spojrzał na dryfującego za karpicą karpia. Jego kolory nie były dobrze widoczne o tej porze doby, szczególnie że lód odgradzał więcej światła, ale koleś miał raczej jasną karnację, może nawet białą, patrząc na to, jak się świecił na tle zupełnego mroku. I miał też jakieś ciemniejsze plamki, ale takie nakrapiane, jakby ktoś go popryskał albo się pokłuł wśród cierni. Płetwy grzbietowej w połowie nie było, pozostały tylko strzępki, jakby kiedyś Mordick padł ofiarą ataku drapieżnika i uszedł z życiem, tracąc przy okazji coś tak ważnego. Brak płetwy powodował, że karp kiwał się nieco na boki, ale poza tym miał dość dobrą równowagę. Wzrok spuszczony w dół, żeby nie musieć wdawać się w tą dyskusję, jednak postura kazała trzymać się na dystans i okazywać szacunek. Tylko że o tej godzinie nikt na szacunek nie zasługuje.
– No niech wam będzie, do stu tysięcy sardynek. Niech wpływa.
<CDN>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz