Ile słów potrzeba, żeby opisać ból? Sto? Dwieście? Czy trzeba go porównywać do znanych czytelnikom bóli, takich jak ugryzienie psa albo kopnięcie przez konia? A może, być może, zamiast znajomych i niezupełnie rzetelnych porównań wystarczy opisać wygląd bólu. Wygląd, który można sobie wyobrazić, od którego nie zaciskamy zębów, wyobrażając sobie namiastkę tego, co czuje główny bohater, a od którego kraje nam się serce, bo odczuwamy to w głębi duszy, a nie tylko sobie wyobrażamy. Łzy lejące się po policzkach, zaciśnięte zęby, wicie się po podłodze. To o wiele lepiej przedstawia ból niż stwierdzenie, że właśnie pocięto głównemu bohaterowi brzuch. No pocięto, i co z tego? I jak ma się to do opisywanej właśnie historii Akhifer?
Mutacje w kodzie genetycznym karpi koi, które miały miejsce wiele lat temu, spowodowały, że nie tylko ryby więcej rozumiały i rozwinęły mowę oraz inteligencję. Potrafiły teraz także pokazywać ból, w przeciwieństwie do innych, niezmienionych genetycznie ryb zamieszkujących ten zbiornik, które mogły się co najwyżej powywijać na boki. Koi też się wiły, ale dodatkowo przyciskały płetwy do miejsca bólu, zaciskały szczęki - w końcu zęby się jeszcze nie wykształciły - i ściskały mocno oczy. Nie płakały, bo pod wodą łzy momentalnie się rozpływały, nie pozostawiając śladów. Ale resztą ciała i niewykształconą w pełni twarzą koi jak najbardziej potrafiły pokazać emocje.
Ale co to wszystko ma do Akhifer? Czemu te opisy dotyczące bólu się tu pojawiły.
Powiedzieć, że Akhifer zwijała się z bólu, to za mało, by opisać to, co czuła ta żółtawa rybka. Jasne, zwijała się z bólu, ale zwijała się przyciśnięta do ściany, widząc przed sobą tylko przeraźliwą, krwistą czerwień. Z jej rybich usteczek nie wydobywał się nawet najmniejszy pisk, bo nie była zdolna wydobyć z siebie dźwięku. Nie była nawet zdolna oddychać, gdyby nie istniejący w jaskini prąd wody, który sam wpychał natlenioną ciecz do jej skrzeli i wypływał na zewnątrz otworami tuż za głową. Inaczej z pewnością już by się udusiła. Jej ciało atakowały drgawki wynikające z przenikliwego bólu, rozpływającego się od uszkodzonej nasady ogona, aż po czubek nosa. Tylko to potrafił zarejestrować umysł. Że boli. Boli gdzieś tam z tyłu, gdzie ogon oderwał się od ciała i obecne rana sobie krwawi i wabi drapieżniki. Pieprzyć krew! To boli! Karpica zacisnęła oczy jeszcze bardziej, by zablokować zalewającą czerwień, jednak w niczym to nie pomagało. Szczęka mogła w każdym momencie złamać się od siły nacisku, choć póki co dzielnie stawiała opór. Wciśnięta w ścianę, z zamkniętymi oczami i drżącą szczęką Akhifer wyglądała naprawdę marnie. Ale przy takim bólu nawet najdostojniejsi królowie stają się żałośni i mało znaczący. Zapłakane twarze, wykrzywione boleśnie nie są niczym przyjemnym do oglądania. Akhifer nie płakała. Ryby nie płaczą. Zamiast tego wyglądała, jakby miała zaraz umrzeć i to też nie było ładne.
Pierwszym pytaniem, które przychodzi na myśl przy czytaniu tego opisu, z pewnością jest jak u licha do tego doszło. A więc już spieszę z wyjaśnieniami.
Nasza kochana alfa Akhifer postanowiła udać się do jednej z wielu znajdujących się na terenie Zbiornika jaskiń. Celem tej odważnej podróży nie było nic innego jak eksploracja. W niemal każdym w jakimś momencie pojawia się myśl "co się tam znajduje?" i chociaż większość kieruje się zdrowym rozsądkiem, zbywając tą uciążliwą myśl, niektórzy pod wpływem inspiracji się jej poddają. Oczywiście bycie tak impulsywnym nie jest dobrą cechą władcy. Może gdyby Akhifer zależało na byciu alfą nawet by nad tym pracowała, polepszając swój charakter z każdym dniem. Ale Ferka nie pragnęła władzy i czasem miała ochotę nawet się zabić, żeby uniknąć obowiązków. Tylko jej własna wiara oraz strach pozostawienia ławicy bez opieki ją przed tym powstrzymywał. Jeżeli jednak ta brama zostanie staranowana, Strażniczka z chęcią wyskoczy z wody prosto w pazury drapieżnego ptaka.
Strażniczka. Stanowisko, którego Akhifer praktycznie w ogóle nie spełniała, skupiając się na roli alfy. Właściwie ledwo pamiętała już, że coś takiego w ogóle jest. Strażnik zniósłby ból, potrafiłby zawołać o pomoc w tej sytuacji, nie ważne, jak głupio by ona nie wyglądała. Bo chodziło o życie. Ale proszę, nie dość, że Akhifer miała ze strażniczką niewiele wspólnego, to jeszcze wcale nie obchodziło ją to, czy umrze. Gdyby tylko to jeszcze tak cholernie, paskudnie nie bolało.
Wkrótce ból zaczął się uśmierzać, czy raczej nerwy karpicy nie były już w stanie znieść takiego obciążenia. Czerwień stała się wystarczająco przenikliwa, by można było przez nią spojrzeć jak przez krwawą mgłę, wypatrując czegokolwiek do ratunku. Na żadną rybę nie było szans, komu chciałoby się wpływać do mrocznej jaskini, szczególnie gdy wyczują smak krwi rozpływającej się w wodzie. Ale ściana miała wiele wypustków, o które można było się ostrożnie ocierać, by prowadziły do przodu. Ciągnąć się po nich. Może opuszczanie tego zakątka nie było dobrym pomysłem, a może właśnie popłynięcie dalej mogło być zbawieniem dla zranionej koi. W rzeczywistości każda z tych opcji kończyła się śmiercią i nie było dobrego wyboru, ale dla kogoś na skraju śmierci jakakolwiek zmiana wprowadzała ten fałszywy promyk nadziei, światło sztucznej świecy, która nie ogrzeje, a tylko będzie szyderczo migotać. Dla desperata nawet to było zbawieniem.
Ruch samicy naprawdę był minimalny. Choć zdawało jej się, że przepłynęła już dobre kilkanaście metrów, właśnie dopiero kończył się jej pierwszy, długi jak anakonda. Ale był to ruch do przodu, więc po śmierci Ferka będzie mogła powiedzieć, że nie umierała z brzuchem do góry, a walczyła dzielnie do ostatniego uderzenia serca. Jak prawdziwa wojowniczka, którą nigdy nie była.
Kiedy tak przesuwała się po ścianie niczym przyciśnięty ślimak, jej fałszywą, plastikową świecę zastąpił rozświetlający najciemniejsze drogi lampion. I to zarówno w przenośni, jak i dosłownie, bo oto gdzieś w odmętach czerwieni pojawiło się ruchome światełko, a wraz ze światełkiem jadeitowego koi o błyszczących łuskach i bardzo zmartwionym wyrazie rybiego pyszczka.
– Akhifer! – zawołał swoim wyjątkowo basowym głosem, który nie potrafił wyrażać żadnych emocji. Rekompensowała to bardzo wymowna mimika, którą dało się spokojnie czytać jak otwartą książkę dla dzieci z powiększonymi literami. – Na Pierwotnego Ryuu, gdzieś ty była! Cała pachniesz krwią. Twój ogon! Zerwała się błona, ale chyba nie masz naderwanych promieni. Będzie dobrze. Będziesz nawet jeszcze pływać.
Będąc sobą, Winsh zachowywał niesamowity spokój, ciągnąc zakrwawioną i półprzytomną Akhifer, a na dodatek wciąż trzymały się go żarty. Opowiadał, jaką Ferka będzie miała śliczną sztuczną płetwę, kiedy jej naturalna będzie się goić i jak będzie wyrywać samców na te wszystkie kolory. Karpica mimochodem miała ochotę się uśmiechnąć na te niestworzone historie. Pogoda ducha jej kumpla potrafiła wesprzeć nawet w najtrudniejszych chwilach, gdyż jego aura opanowania wylewała się z niego niczym barwniki z torebki herbaty. Świat mógłby się walić na łeb, ale z Winshem i tak by to jakoś poszło. Taka mała wysepka zdrowego rozsądku poznana przypadkiem na Mostach podczas jednej z relaksujących sesji. Po tym bliskim spotkaniu ze śmiercią Akhifer obiecała być bardziej wytrzymała. I bardziej uważać, by nie zahaczyć ogonem o ostre skały, które mogą go łatwo rozerwać.
<Trening wytrzymałości?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz